Sala na której leżeliśmy promieniowała szczęściem. Przychodzili do nas pacjenci, personel, by gratulować i zwierzać się ze swoich problemów. Tak jakby chcieli dotknąć nadziei. Byliśmy świadkami rzeczy niewiarygodnych, z medycznego punktu widzenia niewytłumaczalnych.
Chciałabym żeby tata wrócił
Świadectwo Roberta Raczkowskiego – Zastępcy Komandora Zakonu Rycerzy Jana Pawła II Diecezji Płockiej.
Kult Miłosierdzia Bożego jest dziełem ogromnym, zapoczątkowanym w tym miejscu. Mówię to jako rodowity płocczanin, trochę zawstydzony stanem naszej świadomości. Prawda jest niestety taka, że większość płocczan o tym nie wie, lub nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tego faktu. Jeszcze nie tak dawno i ja o tym nie widziałem. Widzimy często cudowny obraz z podpisem „Jezu, ufam Tobie”, ale nie wiemy skąd pochodzi – nie wiemy, że polecenie jego namalowania Jezus przekazał siostrze Faustynie w Płocku. Dlatego chciałbym bardzo serdecznie podziękować za zaproszenie do wygłoszenia świadectwa, właśnie z tego miejsca.
Postaram się przedstawić swoją historię bez zbędnych dopowiedzeń, wg zaleceń Winstona Churchilla, który mówił, że: „Mówca powinien tak skonstruować przemówienie, by wyczerpać temat, ale nie wyczerpać słuchaczy”.
Zacznę nietypowo. Przyniosłem na spotkanie kartę informacyjną mojego leczenia szpitalnego. Pominę dane wrażliwe i zacytuję tylko fragmenty epikryzy: „Czterdziestoczteroletni pacjent został przyjęty do Kliniki Kardiochirurgii – Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA z ostrym rozwarstwieniem aorty, celem leczenia operacyjnego na ratunek życia” – Okazało się, że miałem siedmiocentymetrowego tętniaka aorty wstępującej do serca, który wcześniej nie był zdiagnozowany. Wystąpiło ostre jej rozwarstwienie. Ale nie tylko sam tętniak dał się organizmowi we znaki, pojawiło się również wysokie nadciśnienie. Praktycznie cała aorta, od odcinków szyjnych po brzuszne, rozwarstwiła się i pękła na pół. Takich przypadków na świecie jest niewielki procent. Cytuję dalej: „24 maja 2016 roku [red. w Roku Miłosierdzia] wykonano operację wymiany aorty wstępującej i plastyki zastawki aortalnej w krążeniu pozaustrojowym”. Mówiąc obrazowo – wstawiono mi plastykową rurkę, zastępującą najbardziej rozwarstwione odcinki.
W operacji uczestniczył szesnastoosobowy zespół medyczny. Po kilku godzinach przewieziono mnie na oddział intensywnej terapii. W niedługim czasie pojawiły się również komplikacje, nastąpiło silne krwawienie wewnętrzne. Podano mi dwadzieścia sześć jednostek krwi. Stan był bardzo poważny. Na szczęście okazało się, że przyczyną krwotoku nie była nieszczelna aorta, a jedynie wcześniejsze krwawienie wywołane pęknięciem tętniaka. Na domiar tego wdało się jeszcze zapalenie płuc, przestały pracować nerki i płuca; wszystkie praktycznie organy mogły funkcjonować jedynie pozaustrojowo. Niedotlenienie organizmu i niedokrwienie stwarzały poważne zagrożenie życia. Przez osiem dni leżałem w śpiączce farmakologicznej.
Tak wyglądał, w dużym skrócie oczywiście, opis medyczny służący do określenia postępowania lekarskiego. Przypadek z medycznego punktu widzenia nie rokował nadzieli na wyleczenie. Stan pacjenta określano jednoznacznie jako bardzo poważny. Rokowania na „życie” i poprawę zdrowia były kilkuprocentowe. Ale w życiu nie ma przypadków. Dziś z perspektywy lat widzę, że w dużej mierze tym wszystkim kierował sam Pan Bóg.
W 2015 roku mieszkałem jeszcze w Płocku. Wspólnie z żoną podjęliśmy jednak decyzję o przeprowadzce do Warszawy, głównie ze względu na trójkę naszych dzieci.
Pierwszy wyjechałem ja – to był początek 2016 roku – ze względu na świadczoną w stolicy pracę. Później z końcem czerwca reszta mojej rodziny.
Rankiem 24 maja, szykując się do pracy, poczułem silny ból w klatce piersiowej. Na szczęście w domu był mój syn, który wezwał pogotowie. Po serii badań w międzyleskim szpitalu i ocenie mego stanu zdrowia, lekarz prowadząca próbowała znaleźć miejsce w którym podjęto by się zabiegu operacyjnego. Sprawa niestety, ze względu na beznadziejny stan, nie była taka prosta. Po długich pertraktacjach, za co jestem dozgonnie wdzięczny personelowi medycznemu z Międzyleskiego Szpitala, udało się znaleźć miejsce w którym skompletowano odpowiedni zespół. I w ten sposób trafiłem do Kliniki Kardiochirurgii – Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA.
W pierwszych godzinach hospitalizacji czułem, że jestem w silnej hibernacji. Pamiętam tylko jak tuż przed operacją chciano mi umożliwić krótką rozmowę z żoną, tak na wszelki wypadek – na pożegnanie. W przebłyskach świadomości zaprotestowałem, powiedziałem tylko, że – wszystko będzie dobrze. Operacja rozpoczęła się o godz.15.00. – Przypadek?
Moi najbliżsi przeżywali dramatyczne chwile. Na szczęście olbrzymim wsparciem dla mojej żony okazał się ordynator, prof. Kazimierz Suwalski – wspaniały człowiek – czuwający jak „anioł”, i dający poczucie bezpieczeństwa wszystkim, którzy mieli z nim Kontakt. Od niego moja żona dowiedziała się, że stan jest ciężki, ale też wiedziała że trzeba myśleć optymistycznie. To właśnie profesor Suwalski był tą jedyną osobą pozwalającą nie tracić nadziei. Pozostali lekarze byli odmiennego zdania. Ich rokowania nie były aż tak optymistyczne, czego z resztą nie ukrywali. Po zakończeniu leczenia rozkładali ręce twierdząc, że musiał to być cud, bo przy tak silnym niedokrwieniu rokowania zawsze są niewielkie.
Ale nie to jest najważniejsze w tej historii. Ważny jest kontekst Bożego Miłosierdzia, to co przeżywałem w okresie śpiączki. Można przypuszczać, że skoro jesteśmy w śpiączce, to nie mamy świadomości kontaktu z otoczeniem. Są różne teorie opisujące stan pacjentów w tym stanie. Zawsze jednak towarzyszy mu, większa lub mniejsza, świadomość. W moim przypadku wystąpił tzw. „syndrom wykluczenia”. Byłem poza realnym światem, nie wiedziałem co się ze mną dzieje na zewnątrz, ale zachowała się pamięć tego co przeżywałem… Przez osiem dni śpiączki czułem, że jestem w głębokiej, wręcz przerażającej ciemności. Tej ciemności towarzyszył niesamowity ból, tak duży, że trudno go porównać z czymkolwiek – strach, przejmujący ból i czyste, niczym nie zakłócone myśli. Wiemy jak trudno jest nam skoncentrować się na prostej czynności, kiedy z zewnątrz docierają do nas bodźce rozpraszające uwagę. A tu pojawiły się: ciemność, ból i czyste myśli – tak czyste, jakby świat wokół nie istniał. Te myśli sprowadzały się do jednego – wiary. W śpiączce zadawałem sobie pytanie: Czym jest wiara, a czym zawierzenie? Przyszła też odpowiedź, że jesteśmy słabej wiary. Bo nie zawierzamy Bogu naszych spraw, nie wierzymy, że wiele rzeczy dzieje się z Jego woli. Jeśli spotyka nas coś złego, to prosimy Boga, aby skrócił nasze cierpienia. To tak, jak byśmy kwestionowali Jego wolę. Cierpienie nie musi oznaczać czegoś złego. Zbliżenie trudnych chwil w naszym życiu z wolą Boga, może przynieść nam i światu wiele dobra. Doświadczyłem tego w śpiączce, która pozwoliła mi zrozumieć sens Bożego Miłosierdzia.
Pojawiło się też pytanie: Jeśli tak, to co będzie potem? – Odpowiedź przyszła po ośmiu dniach, kiedy mój organizm „ruszył”, zaczęły pracować nerki, płuca, bić serce, a parametry krwi wskazywały stopniowy powrót pracy organizmu. I obudziłem się… Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to, że żyję. Żyję dzięki Jezusowi Miłosiernemu!
Przyszedł również ciężki okres wychodzenia z choroby. Z powodów neurologicznych miałem powykręcane ręce i nogi, odleżyny na nich i na głowie, lekarze nie dawali szansy na całkowitą sprawność. Z medycznego punktu widzenia, w najlepszym przypadku, groził mi wózek inwalidzki.
Moja żona wiedziała, że jestem człowiekiem silnej wiary. W drodze do szpitala zawsze zabierała ze sobą figurkę Pana Jezusa, którą otrzymałem kiedyś od swojego proboszcza ks. Leszka Żuchowskiego z Parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego w Ciechomicach. Do niesprawnych dłoni wkładała mi tę figurkę, w nadziei na uzdrowienie. I znów stał się cud.
Okres rekonwalescencji zapowiadał się długi. Wyszedłem ze szpitala lżejszy o trzydzieści kilogramów. Syn śmiał się, że pasują na mnie jego koszulki rozmiaru „L”. Miałem na sobie gorset wspierający klatkę piersiową. Przejście dwudziestometrowym korytarzem było wysiłkiem porównywalnym z pokonaniem maratonu. Mimo tego czułem się radosny wewnętrznie.
Pamiętam, że w 2016 roku składając swojej żonie życzenia noworoczne powiedziałem, że to był najlepszy rok w moim życiu. Nie chciała się z tym zgodzić… Ale rozumiałem ją. Bo bardzo przeżyć moją chorobę. Przenieśliśmy się z Płocka do Warszawy, kupiliśmy dom w kredycie, trójka dzieci – najmłodsza osiem lat. To co się wydarzyło 24 maja nie było w planie rodzinnej przeprowadzki. Na Dzień Dziecka zapytano moją najmłodszą córkę: Czego by sobie życzyła? Odpowiedziała: „Chciałabym żeby tata wrócił”.
Skłoniło mnie to do pewnych przemyśleń. Pojawiło się pytanie – czy Miłosierdzie Boże dotyka tylko nas, czy może wybrzmiewa w inny sposób i rozlewa się też na innych? Czy cierpienie może być objawem zła, które nas dotyka, czy może objawem łaski – dobra, z którego możemy czerpać więcej?
Chciałbym się z Państwem podzielić również drugą historią, która tym razem już była uzbrojona w świadomość obecności Bożego Miłosierdzia. Po jakimś czasie doświadczyłem choroby związanej z tętniakiem podkolanowym. Podobna sytuacja – szykuję się jak zwykle do pracy, tym razem pod pełnym rygorem medycznym – tabletki na ciśnienie, rozrzedzenie krwi, itp. – wszystko według zaleceń lekarza. W międzyczasie wielokrotnie poddawałem się różnym badaniom kontrolnym w szpitalu na ulicy Banacha. Podczas badań prawej i lewej nogi nie wykryto żadnego problemu. Podczas jednego z zabiegów diagnostycznych, pozwalających zdiagnozować stan tętnic i żył stwierdzono, że mam w lewej nodze tętniaka wielkości 5-7 centymetrów.
Szpital nie jest dla mnie komfortowym miejscem. Pierwsze spotkanie z lekarzem na chirurgii nie wybrzmiało optymistycznie. Zapytał mnie o rodzinę, czym się zajmuję... Odpowiedziałem: „Panie doktorze, proszę się nie przejmować, wszystko w rękach Pana Boga”. Lekarz nie drążył dalej tematu, ale miałem wrażenie jakby poczuł ogromną ulgę. A ja miałem w sobie świadomość bliskości Boga i Jego troski o nas.
Kilka tygodni wcześniej w szpitalu spotkałem mężczyznę – człowieka ogromnej wiary – dziś mego Przyjaciela, który jak się zorientował, że będę miał tego rodzaju operację, powiedział: „Nie bądź frajer! My wszyscy jesteśmy frajerami, bo nie korzystamy z oręża, które jest nam dane. Nie prosimy Jezusa o wsparcie”. To On dał mi Modlitwę do Krwi Jezusa, wskazując na źródło nadziei. Potraktowałem to serio.
Podczas transportu na salę operacyjną towarzyszyła mi dziwna radość, wręcz pewność, że wszystko jest w rękach Pana. Operacja przebiegła pomyślnie. Zadowoleni byli wszyscy – lekarze i pielęgniarki. Od pierwszego dnia nie przyjmowałem żadnych środków przeciwbólowych. Lekarze, którzy mnie operowali często pytali: „Jak się pan czuję? Nich pan coś powie, cokolwiek” – jakby nie dowierzali moim słowom. A ja mówiłem szczerze, tak jak jest, że czuję się dobrze, nie odczuwam żadnego bólu. Byli wyraźnie zaskoczeni. Oczekiwali innej odpowiedzi. Na konsylium lekarskim nikt nie śmiał wyjaśnić, co się takiego stało z moim organizmem. Ordynator oddziału gratulował mi kolejnego cudu medycznego. Odpowiedziałem, że to nie moja zasługa, ale Tego, komu zawierzyłem.
W mojej sali leżały również dwie starsze osoby. Z rozmowy wywnioskowałem, że czują się samotne, opuszczone. Zacząłem z nimi rozmawiać o Miłosierdziu Bożym. Panu, który leżał najbliżej mnie czytałem modlitwę zanurzenia się w Krwi Pana Jezusa. Był zachwycony. W niedługim czasie poszedł na skomplikowaną operację. I proszę sobie wyobrazić, że wszystko zakończyło się dobrze. Sala na której leżeliśmy promieniowała szczęściem. Przychodzili do nas pacjenci, personel, by gratulować i zwierzać się ze swoich problemów. Tak jakby chcieli dotknąć nadziei. Byliśmy świadkami rzeczy niewiarygodnych, z medycznego punktu widzenia niewytłumaczalnych.
Na koniec, pozwolą Państwo, jeszcze kilka słów tytułem podsumowania. Trudne doświadczenia sprowokowały mnie do refleksji i odpowiedzi na pytanie – czym jest wiara? Postawiłem znak równości pomiędzy wiarą i zawierzeniem, które sprowadzają się do Miłości. Krótko mówiąc wszystko, co się dzieje wokół nas związane jest z Miłością i Miłosierdziem. Bóg Ojciec nie chce dla nas złego.
Ale kluczem do zrozumienia tego jest nasza wiara, czyli bezgraniczne zawierzenie Bogu – „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą.” (Mt 7, 7-8)
Kolejny wniosek sprowadza się do myśli, że jesteśmy ciągłymi świadkami Bożego Miłosierdzia, które jest w nas. Problem w tym, że w życiu codziennym nastawieni jesteśmy głównie na dostrzeganie zła. Dobro istnienie, ale nie jest tak bardzo oczekiwane. Dlatego życzmy sobie abyśmy dostrzegali w sobie i w innych jak najwięcej dobra, które jest powiązane z wiarą i zawierzeniem, a w konsekwencji Miłosierdziem.
Pytania:
Leszek Skierski: Zastanawiałeś się na tym, jak wyglądałoby twoje życie, gdyby tego pamiętnego ranka, 24 maja 2016 roku, nic się nie wydarzyło – poszedłbyś spokojnie do pracy, a kolejne dni przebiegały według zaplanowanego scenariusza?
Robert Raczkowski: Tego jak będzie wyglądało nasze ziemskie życie – jutro, po jutrze, czy za rok; nie wie na ziemi nikt. Kiedyś ktoś powiedział że – „Człowiek planuje, a Pan Bóg się uśmiecha”. Dziś wiem jedynie to, że powinienem żyć, by głosić dobrą nowinę o Miłosierdziu i Wszechmocy Pana Boga.
Leszek Skierski: Dużo doświadczyłeś w chorobie, ale to wtedy padły słowa: „…to był najlepszy rok w moim życiu”. Co czułeś takiego, czego nie dostrzegała twoja żona?
Robert Raczkowski: Czułem ogromną bliskość Pana Jezusa, spokój wewnętrzny, radość z życia i otaczającego nas świata. Dziś widzę, że otoczeni jesteśmy ogromną łaską Pana Boga – łaską, której co dzień nie zauważamy. Żyjemy w pędzie, a potem dziwimy się, że coś poszło nie tak. Patrząc na współczesny świat niejednokrotnie zastanawiam się – jak ludzie – ludziom, mogą czynić tyle zła?
Leszek Skierski: Dziś większość z nas przeżywa wewnętrzny niepokój i strach. A takie pojęcia jak: rodzina, małżeństwo, więzi społeczne, są tylko z nazwy. Wiele osób słucha, ale nie słyszy dobrego słowa. Za to z łatwością przyjmuje to, co złe.
Wzruszający był moment twojego świadectwa, jak wspominałeś, że po udanej operacji przychodził do ciebie personel szpitala, by z jednej strony pogratulować, a z drugiej, żeby podzielić się swoimi troskami. Sądzisz, że ci ludzie oczekiwali od ciebie czegoś więcej, niż zaspokojenie medycznej ciekawości?
Robert Raczkowski: Dla mnie również było to ogromne przeżycie. Wydaje mi się, że te wszystkie osoby gdzieś „podskórnie” czuły bliskość, zrozumienie i prawdę. Na pewno byłem dla nich kimś… kto przeżył, a przeżyć nie mógł. Mój przypadek musiał być przedmiotem dyskusji w warszawskim środowisku medycznym, gdyż kilka razy zdarzyło mi się podczas wizyt lekarskich, w różnych miejscach, słyszeć – Ach, to Pan!
Dwa lata później miałem okazję być uczestnikiem „Przystanku Jezus”, który odbywał się przy okazji Festiwalu Woodstock. Wydawałoby się, że festiwal nie jest właściwym miejscem na głoszenie Słowa Bożego, gdyż większość uczestników była podekscytowana atmosferą, mocno wyzwolona. Ktoś rzekłby – po co się pchać tam, gdzie ludzie funkcjonują bez zobowiązań, reguł i zasad – gdzie liczy się przysłowiowa sielanka i zabawa? Po co komu miłość duchowa, skoro jest fizyczna? Po kilku rozmowach, z zupełnie przypadkowymi ludźmi, doznałem olśnienia. Okazało się, że większość z nich odczuwała samotność. Niby razem, a jednak osobno – bez wsparcia, bez bliskiej osoby, bez Pana Boga. Niejednokrotnie zdarzało się, że po krótkiej wymianie zdań moi rozmówcy ze łzami w oczach wpadali mi w ramiona. To było cudowne. Jeszcze piękniejszy był widok, jak niektóre osoby podczas przyjmowania Komunii Świętej nie ukrywały łez wzruszenia. Właśnie tam była prawdziwa bliskość, zrozumienie i prawda – tam był po prostu Pan Bóg.
Leszek Skierski: Wyprowadziłeś się z Płocka, ale niedługo po tym wróciłeś do niego – do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia, jako Rycerz Jana Pawła II Diecezji Płockiej. Widzisz w tym jakiś plan Boży?
Robert Raczkowski: Chciałbym żeby tak było.
Leszek Skierski: Dziękuję za rozmowę.
Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Płocku, 5 listopada 2020 r.